Już rok temu w prasie pojawiły się nieprawdziwe doniesienia, że w Wielkiej Pętli nie biorą udziału Polacy. Świadomy ryzyka, jakie niesie ze sobą polemizowanie z dziennikarzami, darowałem sobie sprostowania, a przecież wiadomo, że w zeszłorocznym Etapie Touru brało udział co najmniej trzech krajan.
Prawdopodobnie było nas więcej, bo nie przypuszczam, żeby słowo, które oznacza zakręt po włosku padło z ust rodowitego Włocha z taką intonacją. Tyle pasji i zaangażowania w to bardzo u nas uniwersalne słowo mógł włożyć tylko poddany dużemu stresowi Polak.
Byliśmy zatem już rok temu we Francji. Od ponad 10 lat jest tam organizowany w trakcie trwania Tour de France w dniu wolnym dla profesjonalistów etap dla amatorów na identycznej trasie i w identycznych warunkach, w jakich po kilku dniach ścigają się zawodowcy i jest to zazwyczaj jeden z cięższych etapów górskich. Biorą w nim udział i początkujący profi i tacy, którzy kończą lub już zakończyli kariery (rok temu jechał Olano i Indurain), startują również osoby znane z innych dziedzin (od lat w pierwszej setce mieści się Prost, startował również Belmondo), można więc powiedzieć, że konkurencja jest doborowa.
Wyścig jest elitarny również z innego względu - rejestracja rozpoczyna się w momencie wydania styczniowego numeru Velo Magasine, a kończy po góra 3 tygodniach z powodu osiągnięcia limitu uczestników, który w zeszłym roku wynosił 7,500 zawodników. Niewielkim mankamentem wyścigu jest podróż, jaką trzeba odbyć na miejsce startu, jest to co najmniej 1500 km, w bywa bliżej 2000, warto również w styczniu rezerwować hotel, bo w marcu nie ma już żadnych miejsc.
Przebrnąwszy przez te niewielkie wobec pasji kolarskiej kłopoty dotarliśmy do miejscowości, gdzie miał być start, rok temu było to Pau. Metą było Bayonne, skąd pochodzi powiedzenie o sumach bajońskich. Na największym placu miasteczka zorganizowana była "wioska wyścigu", czyli coś podobnego do tego, co widzi się na maratonach, tyle że znacznie większa i oczywiście głównie szosowa.
Zastanawiałem się, jak bezpiecznie wystartować taką masę napalonych amatorów i to tak, żeby połowa nie leżała na najbliższym zakręcie. Oczyma duszy widziałem już stos poplątanych rowerów i kończyn na który wpadają kolejni. Organizatorzy zgrabnie z tego wybrnęli, ustawili startujących we wszystkich uliczkach wokół "wioski" i kolejno grupami puszczali przez linię startu. Sprawiedliwości pilnowały "chipy", które każdy przymocował sobie do prawej (tak zalecano) goleni rozpoczynające liczenie czasu w momencie przekroczenia bramki startowej.
Nareszcie ruszyliśmy, zegary zaczęły tykać. Od początku trzeba było się sprężać, bo w programie zawodów przewidziano strefy eliminacji, gdzie kogoś, kto nie zmieścił się w określonej średniej zapraszano do eleganckich autobusów.
Pierwsze kilometry były dość płaskie, jechaliśmy spokojnie w granicach 35 km/h blisko siebie, ale wyczuwało się napięcie, kiedy się zacznie. Pierwsze wzniesienie było niewielkie, choć w prawdziwym Tourze na jego szczycie była premia górska III kategorii.
Peleton dość gwałtownie zwolnił, miałem dużą ochotę przyspieszyć, zwłaszcza że część zawodników na super rowerkach dość głośno już sapała. W tym momencie na szczęście jeszcze się powstrzymałem, wystarczył rzut oka na licznik, gdzie był dopiero 30 kilometr.
Po następnej godzinie przyszedł czas na mały postój związany ze znaczeniem terenu, z jakim żalem patrzyłem na mijające mnie tłumy zawodników, wydawało mi się, że znajdę się na końcu peletonu. Pozbierałem się więc dość szybko i nadrabiałem stracone miejsca (oczywiście zawracanie głowy, ale o tym miałem dowiedzieć się później).
Dojechaliśmy do podnóża pierwszego porządnego podjazdu. Nie wiedzieć na razie dlaczego stał tam wóz techniczny Mavica, moją uwagę przykuło również dokładne oznaczenie, ile jeszcze zostało do szczytu. 15 km, co to jest, to nawet bliżej niż z Lusowa do Poznania (moja trasa do pracy). Sprawa wozu Mavica wkrótce się wyjaśniła, ledwo nachylenie zwiększyło się do kilku procent usłyszałem dwa charakterystyczne trzaski i dwóch śmiałków stało z zerwanymi łańcuchami. Nie mogłem się nadziwić, bo jechali na nienajgorszym sprzęcie.
Po chwili patrząc na innych zrzuciłem na małą tarczę z przodu, ale ambitnie (mój Boże) z tyłu zostawiłem 14-15 zębów i rozpocząłem spokojną (na razie) pracę pod górę. Po drodze czekała nas niespodzianka w postaci Induraina mielącego na małej tarczy potrójnego obrotu pod górę, nie mogłem sobie odmówić wyprzedzenia go, później zwolniłem i jeszcze raz go wyprzedziłem, żebym mógł spokojnie opowiadać, że wyprzedziłem Induraina dwa razy pod górę. Sam maestro to dość ponury gość, nogi niezgrabne, niewygolone, gdyby mi ktoś nie powiedział, nie przypuszczałbym, że to pięciokrotny zwycięzca Touru.
Czas mijał, a liczby na oznaczeniach odległości do szczytu zmniejszały się bardzo leniwie. Pod koniec zacząłem odczuwać ciężkość w nogach i nie wiedzieć dlaczego przyspieszyłem. Na szczycie znajdował się bufet gigant (na długości 150 m) i dotarłem do niego już nieźle uziajany. Menu typowe: banany, batony, pomarańcze, bułki i najgenialniejsza tego dnia dla mnie pozycja - woda chyba Evian albo Vittel, nie chcę kryptoreklamować, z dodatkowym słówkiem Energie. Smakowało to jak woda z cukrem, ale z każdym łykiem czułem, jak powraca mi moc.
W strefie bufetu definitywnie pogubiliśmy się, zacząłem więc zjeżdżać sam. Kurteczka oczywiście i ognia. Początkowo nieśmiało, w zakręty wchodziłem delikatnie, a na liczniku 50, 60, 70 km/h. Kiedy zacząłem wyprzedzać większość zjeżdżających ośmieliłem się bardziej. Przy 88 km/h przestałem patrzeć na komputerek i zacząłem się martwić, czy w razie potrzeby uda mi się zwolnić, bo hamulce szosowe sprawiały wrażenie dziecięcego torpeda (w porównaniu do górskich), poza tym po kilkunastosekundowym działaniu zaczynały się tlić.
Moje obawy nie przeszkodziły kilku kolarzom wyprzedzić mnie przy prędkości nieco ponad 90 na zakręcie - po prostu lepiej się składali. Wypłaszczenie po wniesieniu nie trwało zbyt długo, nadszedł czas na drugą, moim zdaniem łatwiejszą bo krótszą, wspinaczkę. Stromizna była większa, sięgała 12%, znowu diabeł mnie podkusił i pojechałem ostro wyprzedzając większość jadących. Płaskie po tej górce trwało już bardzo krótko i rozpoczęło się trzecie wzniesienie, dłuższe od poprzedniego, ale krótsze od pierwszego, więc myślałem, że bez problemu dam sobie radę.
Teraz już wiem, jak rozpoznawać kłopoty - u podnóża wzniesienia były tabliczki określające drogę jako specjalną trasę rowerową z uwidocznionym dokładnie profilem, nie zdążyłem mu się zresztą dokładnie przyjrzeć. Takie trasy zazwyczaj prezentują się niewinnie i bardzo zachęcająco, tak jak przyszłe żony. Wzniesienie niewielkie, ładnie zalesione, wietrzyk delikatny w plecy, noga podaje, myśl do głowy przychodzi, że nie będzie źle.
Po dłuższej chwili, po przejechaniu połowy dystansu w poziomie skończyła się roślinność i pozostały mchy wraz z narastającym nachyleniem i uporczywie powracającą myślą, że bardziej już stromo być nie może. Może. Kiedy zobaczyłem pierwszych piechurów, nie chciałem jeszcze wierzyć, że może mnie to spotkać. Uwierzyłem w momencie podniesienia głowy do góry, kiedy żeby zobaczyć dwie kolejne agrafki poczułem ból w odginanej szyi, a zakręty nie wyglądały na ostatnie. Kadencja spadała, jeszcze przez moment próbowałem walczyć, bo przecież na góralu 6 km/h pod górę się jedzie, ale ostatecznie zabrakło mi siły depnąć w dół i stało się, to znaczy stałem ja.
Jakie jest to upokorzenie na szosie, wiadomo. Nie ma wymówki, że tylne koło zerwało przyczepność czy rower postawiło dęba. Po jakiejś chwili wyprzedził mnie współtowarzysz wyjazdu Tomek, który dysponując trzema tarczami z przodu zachował "jeżdżalność" i posuwał się sprawnie do góry. Wskoczyłem (wtaszczyłem się) na rower i próbowałem jechać za nim, niestety sekwencja spadania z roweru powtórzyła się. Żeby zachować resztki godności powiedziałem sobie do trzech razy sztuka i słowa dotrzymałem.
Z nosem na wsporniku kierownicy dotarłem wreszcie na górę, gdzie był na szczęście bufet. Napełniłem bak wewnętrzny, dodatkowe zbiorniki w kadłubie, zabrakło mi napędu do zabrania batonów energetycznych (nie chciało mi się przepychać). Wrzuciłem jakąś paczuszkę do kieszonki i rozpocząłem zjazd, po którym ostatnie 50 km do mety było płaskie. Zjazd nie sprawił mi takiej frajdy jak pierwszy, bo byłem już nieźle znękany psychicznie.
W połowie kołowania po ostatnim płaskim odcinku poczułem pierwsze objawy spadku mocy. Byłem na tyle zamroczony, że nie pamiętałem, co jeszcze mam w kieszonkach. Majaczyła mi jakaś paczuszka, sięgnąłem więc za siebie i wyciągnąłem torebeczkę z chustką nasączoną środkiem przeciwsłonecznym o faktorze 8 (pamiętam jak dziś). W desperacji zacząłem przeliczać te faktory na kalorie, ostatecznie powinno to być dość tłuste. Naprawdę byłem o krok od zjedzenia, a przynajmniej wyssania chusteczki przeciwsłonecznej, cóż za profesjonalizm (co na to Lance?).
Dałem sobie jednak po raz kolejny ostatnią szansę i znalazłem inną paczuszkę, która okazała się rodzynkami, zwykłymi rodzynkami, na które patrzę na ogół z politowaniem i to te właśnie zwykłe, bo nawet bez żadnej polewy, rodzynki pozwoliły mi dojechać do mety. Na kilka kilometrów przed metą przeżyłem jeszcze jeden podniosły moment, kiedy w małej grupce, w jakiej się znalazłem, ostatnia butelka wody krążyła z rąk do rąk i każdy pociągał sobie jednego łyka podając wodę dalej. Na mecie dostałem srebrny medal, to chyba znaczy, że w Tour de France zająłem drugie miejsce, prawda?
W tym roku bogatsi o doświadczenia z pierwszego wyjazdu przygotowania rozpoczęliśmy nieco wcześniej. Drużyna, mimo wcześniejszych deklaracji wielu chętnych, ostatecznie składała się z trzech cyklisterów: Daria (to Portos), Tomka (bez wątpienia Aramis) i mnie (został tylko Atos, więc nie muszę tłumaczyć). Etap miał być najdłuższy w historii Etapu, liczył bowiem 238,8 km z Limoges do St. Flour i jak zwykle górski. Z profilu trasy wynikał, że czeka nas kilka mniejszych i jeden solidny podjazd.
Ten najcięższy (tak wynikało z opisu) miał 5 km ze średnim nachyleniem 8%. Pomny na przeżycia z roku poprzedniego, kiedy utraciłem zdolność jazdy przy nachyleniu 10% trwającym dłużej niż 3 km, przez moment rozważałem zmianę trybu na 12-27 (miałem 12-25). Ostatecznie stwierdziłem, że po pierwsze nachylenie jest wyraźnie mniejsze a po drugie jestem oczywiście mocniejszy i zostałem przy 25 zębach.

po prawej Portos
















