Podobnie jak rok temu wybraliśmy się na gościnne trasy Majorki, aby szlifować formę. Tym razem pogoda nam dopisał, nie padało i z wyjątkiem dwóch pierwszych dni mieliśmy po 20 stopni!!! Przemierzyliśmy wyspę wzdłuż i w szerz. Byliśmy na wszystkich najwyższych szczytach. Nasz dzień wyglądał następująco:
7:00 - pobudka i kawa,
8:00 - śniadanie (suto zastawiony szwedzki stół),
10:00 - zbiórka na rowerach na nadmorskiej promenadzie,
16-17 - powrót do hotelu po 130-180 przejechanych kilometrach,
18:30 - kolacja (oj, jadło się i jadło...),
21:00 - łyk regenerującego Tunelu (22-30%; o smaku ziół z Majorki; sodki :))
23:00 - sen.

Jak widać, pędziliśmy ascetyczny tryb życia, ograniczając przyjemności tylko do treningów. Choć i z nich przyjemność była czasem wątpliwa, bo Grześ T. spotkał na miejscu wycinaków startujących w maratonach MTB; w tym zwycięzcę zawodów organizowanych przez Golonkę. To dzięki nim pędziliśmy pod górę o nachyleniu 7%, no dobrze - niektórzy pędzili :), 20 km/h. Piszący te słowa tylko raz utrzymał (prawie) takie tępo...

Na zdjęciach widać, że nie obeszło się także bez niekontrolowanego kontaktu z asfaltem...

 

Jak pisaliśmy rok temu, frajda z przebywania na Majorce w tym okresie jest niesamowita. Wszędzie dookoła kolarze! Na trasach, w sklepach (sprzęt rowerowy taniej niż w Polsce!), w knajpach. Przed każdym większym podjazdem znajduje się tabliczka z jego długością i średnim kątem nachylenia a miejscach newralgicznych, gdzie krzyżują się trasy, zawsze można było znaleźć kawiarenkę i... odpoczywających w niej rowerzystów. Jednym słowem - RAJ DLA KOLARZY!!! Tylko, że tydzień tam to stanowczo za krótko?

Krzysiek